czwartek, 22 marca 2018

Uroda życia

Oto rozmowa, jaka ukazała sie 10 kwietnia w Urodzie życia. Rozmawiała Anna Maruszeczko:



Tytuł: Cud, że żyję

Lid : „Jestem czwartą osobą i pierwszą kobietą, która skończyła roczny odwyk. Na zakończenie dostaję dyplom i cytat z książki Antoine’a de Saint-Exupery’ego  „Twierdza” oprawiony w ramkę – zapisała w lutym  2017 w swoich notatkach robionych w ośrodku zamkniętym Katarzyna T. Nowak, dziennikarka i pisarka uzależniona od leków i alkoholu.

Będziemy rozmawiać o odwyku czy o „zmartwychwstaniu”?
Możemy i o tym, i o tym.

Od czego była pani uzależniona?
Jestem uzależniona. I będę uzależniona do końca życia, o czym nie wiedziałam.

Uzależniona od alkoholu czy od leków?
Na odwyku dowiedziałam się, że jestem uzależniona krzyżowo – od alkoholu i od leków. Większość alkoholików wcześniej czy później uzależnia się od leków.

Dlaczego tak się dzieje?
Bo większość nie może spać. W początkach uzależnienia padasz jak kłoda i śpisz, ale potem często się budzisz albo w ogóle nie możesz zasnąć. Sięgasz po leki na sen albo na uspokojenie.

Odwyki są różne. Pani poszła na roczny!
To był drugi.

Czyli wcześniej była jakaś próba?
Tak. Byłam na odwyku prywatnym, płatnym, W Ściejowicach pod Krakowem, w domu z ogrodem. Były to, co tu dużo mówić, piękne wakacje. Atmosfera rodzinna, trafiłam na fajną grupę, było nas raptem jedenaście osób. Codziennie po sześć godzin terapii. Ale w ogóle się nie udzielałam, w ogóle się nie przykładałam. To trwało siedem tygodni. Chyba było za wcześnie i nie byłam gotowa, bo ten odwyk nic mi nie dał.

Wróciła pani stamtąd z przekonaniem, że to było stracone siedem tygodni?
Nie. Plus był taki, że zeszli mi tam do zera z klonazepamu. To jest silna benzodiazepina. Nigdy więcej po nią nie sięgnęłam, ale nie minął miesiąc, dwa i sięgnęłam po inne leki.

Potem poszła pani na odwyk roczny. Do ośrodka zamkniętego. To jest wielka przerwa w życiorysie.
Straszna. Dwanaście miesięcy wyłączenia z życia.

I kto sobie może na to pozwolić?
Byli tam ludzie w różnym wieku, od dwudziestu do siedemdziesięciu ośmiu lat. Naprawdę zdesperowani, tacy, którzy chwytają się ostatniej szansy. Duży przekrój społeczny, nawet bezdomni. Niektórzy byli odwiedzani przez rodziny, inni w ogóle nie. Ze mną było czterdzieści osiem osób, ale przez ośrodek przewinęło się przez ten rok chyba dwieście. Bo ludzie nie wytrzymują i się wypisują. Albo łamią abstynencję na oddziale i są wyrzucani. To jest nagminne.

A pani mogła sobie pozwolić na roczną przerwę w życiu?
Mogłam. Na zewnątrz nic mi już nie zostało. Nie byłam związana żadną pracą. Nie mogłam już pisać książek. Udało mi się wydać jedną i teraz żałuję, bo jak mi się oczy otworzyły, to obnażyła mi się marna jakość książki pisanej po lekach. Miałam spaczoną wizję rzeczywistości. Leki w połączeniu z alkoholem są zabójcze dla mózgu. Mój mózg pracował na zwolnionych obrotach. Cała byłam spowolniona. W Ściejowicach mówili, że pół godziny z jednego piętra schodzę. Postanowiłam spróbować odwyku. Nie miałam nic do stracenia.

Co się stało, że panią oświeciło?
To, że znowu biorę leki, że nie mogę spać. Zaczęłam brać imovane, który jest łagodniejszy, niż klonazepam, ale jednak jest benzodiazepiną. Imovane w pewnym momencie zadziałał na mnie na odwrót, to znaczy pobudzająco, i ja się po prostu przestraszyłam. A po pobycie w Ściejowicach wiedziałam już, że leki z alkoholem to jest po prostu śmierć. Chciałam, żeby mi ktoś pomógł.

Czyli racjonalnie pani myślała.
O dziwo. Zaczęłam racjonalnie myśleć.

Jak długo pani piła?
Nie wiem, kiedy się uzależniłam. Wiem, że pić zaczęłam na studiach. Miałam fajną paczkę, było wesoło. Uczyliśmy się, piliśmy… niby nic takiego. Ale na trzecim roku wyjechałam do Stanów. Opiekowałam się chorą staruszką. Mieszkałam w pokoiku z murem za oknem…

W pokoiku z oknem bez widoku?!
A w spiżarce był alkohol. Tam chyba już zaczęłam pić na poważnie – piłam sama, co wieczór. Bo nie mogłam spać, bo smutno, bo gorąco, bez klimatyzacji… Zawsze była jakaś wymówka. I wypijałam ten alkohol ze spiżarki.

Nie było momentów oprzytomnienia: „Stop, kobieto. Co ty robisz!”?
Nie. Żaden nałogowiec nie ma „stop” w głowie. Jakby miał, to by odwyki nie były potrzebne. Nigdy nie miałam „stop”.

Nawet na początku?
„Stop” w głowie pojawiło się parę razy, ale później, po jakichś dziesięciu latach picia. Trzy razy nie piłam przez rok, ale zawsze wracałam. Przedostatni raz podjęłam próbę w pięćdziesiąte urodziny. Kupiłam sobie jakieś piwo, nie smakowało mi, wyrzuciłam je i przestałam pić. Ale tuż przed odwykiem kupiłam sobie wódkę z colą. Nawroty zdarzają się u każdego nałogowca. Na odwyku dowiedziałam się od terapeutów wielu ważnych rzeczy. Nie tylko tego, że jestem uzależniona do końca życia, ale też, że jeżeli złamię abstynencję, to od razu znajdę się w chronicznej, a nie w początkowej, towarzyskiej fazie uzależnienia.

Co to znaczy?
Nie ma już powrotu do fazy kontrolowanego picia, że pani wypije dwa piwa i koniec, że raz w tygodniu. Jeżeli ja złamię abstynencję, znowu znajdę się w fazie chronicznej, w której byłam przed odwykiem. Na ogół człowiek w nałogu sięga po pomoc w fazie chronicznej. To już jest faza śmiertelna, to już się kończy źle. Nie ma powrotu do picia kontrolowanego i tego nas nauczono.

Pani pamięta jeszcze taki czas, kiedy piła pani w sposób kontrolowany?
Nie. Ja nigdy nie piłam w sposób kontrolowany. Miałam własne mieszkanie po babci i na studiach koledzy zawsze przynosili wódkę, bo to była komuna, więc piwa nie było. I myśmy dzień w dzień pili tę wódkę. To już chyba nie było picie kontrolowane.

Zamierzałam panią zapytać, dlaczego odwyk był tak długi, ale gdy słyszę, że to jest tak długa historia picia, to pytanie byłoby retoryczne.
To się długo rozkręcało. Mówiono nam, że mamy być tylko imieniem, wyzbyć się swoich ról społecznych – matki, żony, męża, ojca, córki, pracownika, pracodawcy – żeby się usłyszeć, przestać żyć tym, co na zewnątrz, dokopać się do prawdy o sobie, a to trochę trwa. Poza tym czasochłonny był też mój bunt – parę miesięcy byłam ciągle na „nie”, chciałam się wypisywać, ale w końcu uznałam: „Dostałam się tu – Cztery miesiące czeka się na przyjęcie! – To jeszcze trochę wytrwam”.

Dlaczego się pani buntowała?
Ja myślałam, że nie jestem już uzależniona, bo wypiłam tylko jedną setkę wódki z colą.

Leki nasenne też pani odstawiła?
Musiałam. Dostałam inny, nieuzależniający lek regulujący sen. Dzięki czemu zaczęłam lepiej spać...

…Więc po co pobyt w ośrodku zamkniętym.
No właśnie. Ja ciągle sobie to pytanie zadawałam. „Po co?”. Nie bardzo wiedziałam. Chyba każdy się tam siebie pytał: „Po co?”. I mnóstwo ludzi rezygnowało. Ciężko wytrzymać ten reżim. Teraz jest tam jeszcze bardziej restrykcyjnie niż wtedy, gdy ja zaczynałam – zabierane są laptopy, telefony komórkowe, dopiero po trzech miesiącach można je mieć przy sobie.

Więc buntowałam się, ale nawet nie wiedziałam o tym. Pod koniec, kiedy już akceptowałam terapię, pacjentów, w ogóle czułam się bardzo dobrze, znalazłam swój zeszyt z początku pobytu, bo oczywiście robiłam notatki cały rok, i nagle patrzę, a tam z przodu jest napisane: „Luty, 2016. Nienawidzę pacjentów, terapeutów i pielęgniarek”. Takie miałam podejście. Sama myśl, że to trwa dwanaście miesięcy, była koszmarna. Jeszcze mój kot w domu tymczasowym... Ale Przyjaciółka mnie namawiała: „Wytrzymaj. To nie dziesięć lat. To nie więzienie” . Nie mogłam nigdzie wyjść. Włosy mi rosły, a ja nic nie mogłam zrobić.

To taki problem z tymi włosami?
Tak, bo zawsze mam krótkie. Chciałam wyjść do fryzjera, kupić sobie coś. Jechać do Krakowa, do miasta, przejechać się tramwajem. Ale przez pięć miesięcy nie było przepustek przyjemnościowych. Tylko do urzędu i do lekarza. Miałam obiecane ITS-y, czyli Intensywne Treningi Samodzielności, inaczej „godzinne wyjścia samodzielne” – do sklepu, bo gdzie tam iść. Ale terapeutka mi powiedziała, że je dostanę, jak zacznę się angażować w terapię. Wreszcie po kilku miesiącach nastąpił przełom na terapii indywidualnej, nagle poczułam się dobrze.

Koleżanka, o której pani wspominała, mogła się z panią kontaktować bez limitów?
Tak. Przyjeżdżała w tygodniu po 15:00 a w weekendy od rana. Pocieszała mnie. Macocha też mnie odwiedzała. To mi naprawdę dużo dało. Długo wydawało mi się, że będę sprytna i jak tylko odzyskam sprawność umysłu, od razu się wypisuję. Jednak gdy nastąpił przełom na terapii indywidualnej, zrozumiałam, że jak się angażuję, to po prostu jest efekt. Terapeutka ciągle tłukła mi do głowy, żebym też więcej brała z terapii grupowej aż wreszcie zaczęłam się odzywać, mówić na tej rundce o swoich emocjach.

Co było siłą terapii grupowej?
Interakcja z innymi pacjentami, ale też z terapeutami. Dociera do ciebie, że nie jesteś sama, możesz to swoje uzależnienie gdzieś umiejscowić. Bardzo ważne na terapii grupowej jest to, że gdy na przykład czytam swoją pracę terapeutyczną, od razu są informacje zwrotne, czyli pacjenci to komentują i można się mnóstwo rzeczy dowiedzieć na swój temat, porównać to z innymi. Nie wiem, na czym to polega, ale kiedy zaangażowałam się w terapię, zaczęłam się odzywać i rzeczywiście słuchać, co inni mają do powiedzenia, to wyraźnie zaczęłam odczuwać pozytywne zmiany. Chciałam na tę terapię chodzić, cieszyłam się, że jest terapia.

„Terapia uzależnień jest najbardziej agresywna ze wszystkich terapii, najbardziej drążąca, ale daje też poczucie bliskości”, przeczytałam w pani książce. To prawda, że poczucie bliskości zapewniła pani grupa, której wcześniej pani nie trawiła?
Tak. W pewnym momencie czułam się jak w rodzinie. Żeby się zwierzać trzeba sobie ufać nawzajem.

To był jakiś taki skok w rozwoju osobistym?
Tak. To był na pewno skok. Oprócz notatek do książki „Rok na odwyku” zaczęłam pisać powieść – studium uzależnienia kobiecego. Jeszcze nie wiedziałam na pewno, czy odzyskałam sprawność umysłu, miałam obawy, że mogę się przeliczyć jak poprzednim razem i będę się tego wstydzić. Uspokoiłam się, gdy wydawnictwo się tym zainteresowało. Teraz myślę, że to moja najlepsza książka.  I proszę, swoją najlepszą książkę napisałam na trzeźwo. „Moją mamę czarownicę”, „Kobietę w wynajętych pokojach” i „Kasikę Mowkę” pisałam, pijąc wino z wodą, choć jeszcze nie brałam leków. Uważałam, że wino z wodą otwiera umysł i łatwiej się pisze. Na odwyku w Ściejowicach mówiłam nawet do współpacjentów: „Nie będę pić, ale jak będę chciała pisać, to się napiję, zrobię wyjątek, bo nie da się pisać bez”.

Pani w zasadzie piła całe swoje dorosłe życie.
Tak. Uświadomiłam sobie, że nie wiem, kiedy zmieniłam się z dziewczyny w dojrzałą kobietę. Nie przeżyłam żałoby po rodzicach prawdopodobnie…

Bo w ważnych momentach swojego życia znieczulała się pani używkami?
Nie mam dzieci, nie mam męża, bo jakoś byłam skupiona na czymś innym. Wszystko niestety zaczyna docierać do człowieka, właśnie na trzeźwo, bo pojawiają się emocje, także negatywne.

Tak się pani bała swoich emocji? Dlaczego je pani tłumiła?
Dobre pytanie. Chodzę na terapię, by się tego dowiedzieć.

Gdy zaczyna docierać, co się w życiu przegapiło albo co się straciło, to podejrzewam, musi być poważny szok poznawczy. Słyszałam, że niektórzy kapitulują: „W cholerę z tą trudną wiedzą na swój temat”. Ludzie nie chcą wiedzieć…
Na terapii grupowej, gdy już się uaktywniłam, nazwałam to „skutkami ubocznymi trzeźwienia”. Jednak pojawia się dużo przyjemnych rzeczy, bo wreszcie mam normalny umysł, myślę normalnie… Ja przez dziesięć lat, od czasu zwolnienia z „Twojego Stylu”, nie byłam w stanie się ubezpieczyć. Pośredniak (Urząd Pracy, który daje ubezpieczenie bezrobotnym) jest w Krakowie za Hutą, więc zamiast sprawdzić w Internecie, jak tam dojechać, uznałam, że to za dużo zachodu. Przez dziesięć lat byłam nieubezpieczona, nie robiłam sobie żadnych badań – ani mammografii, ani USG, ani żadnego badania krwi. Chodziłam tylko do sklepu i z powrotem.

Najprostsze rzeczy wydawały się kosmosem?
Nie do ogarnięcia. Teraz dopiero zaczęłam się badać. Mam ubezpieczenie. Mam pracę, w której sobie dorabiam. Napiszę czasem do „Gazety Krakowskiej”. Piszę książki. Ważne, że się zmieniłam i nie potrzebuję żadnego alkoholu do pisania.

Na blogu „Ona i odwyk” napisała pani:  „Z terapii wyniosłam wiedzę o tym, że to nie substancja uzależnia. Przyczyną uzależnienia są: rodzina dysfunkcyjna, poczucie odrzucenia i stres”. Co pani zrobiła z tą wiedzą?
Mnie powiedziano, że to dysfunkcyjna rodzina. Ale do dziś nie wiem, nikt mi nie wyjaśnił, na czym ta dysfunkcja miałaby polegać. Kontynuuję terapię indywidualną i może się dowiem. Natomiast do końca nie wierzę, że moja rodzina była dysfunkcyjna.

Przed kim jej pani broni?
Sama się broni. Każda nietypowa rodzina jest dysfunkcyjna. Nasza była nietypowa, ale czy dysfunkcyjna? Ja i Małgośka (red. Małgośka Szumowska) miałyśmy różnych ojców, brat Wojtek miał inną matkę. Ja przysparzałam mnóstwa kłopotów. Gdzieś w '95, gdy pracowałam w „Przekroju”, zaczęłam brać amfetaminę. Nie uzależniłam się, ale rok brałam. Rodzice namówili mnie na detoks w szpitalu. I oni mi tam przywieźli telewizor, maszynę do pisania, codziennie zwozili jakieś jogurty, przemeblowali mi mieszkanie, gdy im zakomunikowałam, że nałogowiec nie może wracać do tego samego otoczenia – wszystko, żebym tylko powróciła do żywych. Stali za mną murem, a mogli mnie przecież z domu wyrzucić. Czy tak zachowuje się dysfunkcyjna rodzina?

Po co ta amfetamina?
Była modna wśród dziennikarzy. Ktoś mi dał i ja odkryłam, że piszę pięć artykułów w jedną noc.

Kiedy pojawiły się skutki uboczne.
Po roku. Jest taka psychoza, która oczywiście nie jest prawdziwą psychozą, mija od razu, gdy mija działanie amfetaminy – „robaki pod skórą”. Zaczęłam czytać książki na ten temat i okazuje się, że uzależnieni od amfetaminy często widzą robaki albo węże. Dziękowałam Bogu, że się nie uzależniłam, nie miałam objawów odstawienia, udało mi się to odstawić, tylko byłam skrajnie wychudzona.

Wracając do przyczyn. Ludzie, którzy mają problem alkoholowy tłumaczą czasem: „Dlaczego piję? Bo życie na trzeźwo jest nie do wytrzymania”.
Każdy alkoholik tak mówi. W tym jest dużo prawdy, bo ja teraz, żyjąc w trzeźwości umysłu,  jak na przykład jadę pociągiem, to się boję, że coś złego się stanie, stracę życie w katastrofie PKP, a dawniej nigdy o tym nie myślałam, tylko po prostu jechałam. Kiedy mówię mojej terapeutce, że mam takie „boję się”, to ona odpowiada: „Brała pani leki antylękowe, to się pani nie bała”.

Dlaczego lepiej się bać?
Lepiej jednak być świadomym i trzeźwym, bo da się te myśli opanować.

I czerpać siłę z tego opanowywania?
Właśnie.. Mówi się, że alkoholizm czy lekomania to jest choroba emocji. Ludzie nie radzą sobie z głównie z lękiem, niepokojem.

No właśnie próbują się ratować przed lękiem, pijąc...
Tak, ale to jest coś za coś. Ja się na przykład boję odbierać wyniki badań lekarskich. I co? Mam się nie badać i dobrowolnie sprowadzić na siebie ciężkie choroby, a może nawet śmierć? To jest niestety takie równanie.

Czym może się skończyć życie w tego rodzaju komforcie nieświadomości?
Śmiercią albo ciężką chorobą trzustki, wątroby, psychiki… Tam, gdzie byłam, jeden chłopak  wyszedł na własne życzenie, a miesiąc później już nie żył, bo zażył jakąś tabletkę, którą sobie przez Internet sprowadził. Na odwyku w Ściejowicach, pewien trzydziestoletni radca prawny uparł się, że idzie do domu, po dwóch dniach miał wrócić, tylko że się upił i rano już się nie obudził. Także ja wolę być trzeźwa i radzić sobie ze swoimi lękami.

Dlaczego nie chciała się pani poddać terapii?
Byłam wściekła, że moja terapeutka jest taka młoda, gówniara. Teraz do niej chodzę, tak jej zaufałam. A wtedy szłam na tę terapię jak na ścięcie. „No to będziemy siedzieć w ciszy, bo ja nie mam nic do powiedzenia”, długo tak twierdziłam. Trzymała mnie złość: „Puści mnie pani na przepustkę?”, a ona: „Nie, bo pani coś w tej złości porozwala”.

Pamięta pani moment przełomowy?
Tak. Uwolniłam coś. Powiedziałam wreszcie, że mam problem z tym, że moja babcia mnie wychowała a ja nie potrafiłam tej miłości oddać, byłam dla niej zła. Terapeutka poprowadziła to w takim kierunku, że zrozumiałam, że to nie jest do końca moja wina i zaczęłam się lepiej czuć. To się wydarzyło trzydziestu lat temu!

Trzymało panią to poczucie winy?
Nie myślałam o tym, bo jestem uzależniona. Pisząc „Kasikę”, coś czułam, pomyślałam, że temat babci wziął się z poczucia winy, ale mi to przeszło, bo brałam leki. Leki tłumią wszystko. Nagle, gdy zaczęłam trzeźwieć, różne rzeczy zaczęły wypływać.

Co pani zrobiła z tym poczuciem winy?
Terapia mi pomogła. Nie mam już poczucia winy. Naprawiłam dwie relacje, a z jednej – dla mnie niekomfortowej – zrezygnowałam. Każdy trzeźwiejący alkoholik, czy lekoman, czy narkoman, ma problem z trzeźwymi emocjami. Tutaj może pomóc terapia. Po prostu bez terapii się nie da. Terapia uzależnień trwa dwa lata. U mnie nadal trwa. Tylko żeby znowu się od terapii nie uzależnić.

Właśnie!
Pisałam na blogu, że trzeźwiejący nałogowiec wpada w uzależnienie od sportu, od pracy, od seksu, od komputera. Ja mam na pewno słabość do cukru. (śmiech) Przytyłam osiem kilo! Teraz mam basen, detoks, ksylitol i takie różne pomysły.

Dzięki terapii wchodziła pani w zupełnie nowe dla siebie stany. Jakie jeszcze zrobiła pani odkrycia?
Obawiałam się kary za to uzależnienie. Wymyśliłam sobie, że to się odbije na przykład na moim zdrowiu. „Ale czy zawsze musi być kara?”, pytała moja terapeutka. Wbiłam sobie do głowy, że muszą być jakieś straszne konsekwencje.

I?
I nic. Jestem zdrowa. Na odwyku były rozmowy o patologii. Byłam wtedy trochę zła, bo podchodzono do nas pod linijkę, że każdy uzależniony musi mieć jakieś patologie w życiorysie. Tłumaczyłam, że ja akurat nie miałam. Całe życie byłam na rauszu, przez pół dnia piłam wino z wodą – żeby się nie upić, tylko „falować” cały dzień. Na studiach czy w Gazecie Krakowskiej były jeszcze jakieś ekscesy, ale później piłam sobie spokojnie w domu. Ja się po prostu po latach już nie upijałam, to było ciągłe „falowanie”, ciągły rausz. Nie kradłam, nie prostytuowałam się, nie musiałam, i byłam bardzo zła, że mi nie wierzą na tej terapii grupowej.

A mówi się, że osoby z chorobą alkoholową fałszują rzeczywistość.
Tak. Działa mechanizm iluzji i zaprzeczenia. Ale ja sobie nie przypominam, żebym jakoś strasznie oszukiwała. Gdy byłam w związku, to na przykład mój partner Paweł wychodził do pracy rano i ja wypijałam jedną butelkę wina z wodą – to się długo pije, bo jest rozcieńczone, spokojnie sobie człowiek sączy – wracał o czwartej i wtedy koło szóstej mówiłam: „Wiesz co, Paweł, otworzę wino”, że niby pierwsze. On: „Dobrze, dobrze”. I znowu piłam, na co on w ogóle nie zwracał uwagi.

Czyli można na to nie zwrócić uwagi?
Można. Mam taką teorię, że alkoholizm kobiet to jest picie między praniem a gotowaniem. Dopóki jest jedzenie na stole, wyprane, posprzątane, to można nie zwrócić uwagi, można tego nie zauważyć. Musi być bardzo silna więź między mężczyzną a kobietą, żeby mężczyzna zauważył, że żona się zmienia, że coś jest nie tak. Moi partnerzy też niestety się nie zorientowali, bo zawsze był w domu porządek.

Czy przez uzależnienie jest pani sama?
Nie wiem. Bardzo możliwe, że bardziej zależało mi na piciu niż na relacji. Każdy związek kończył się po trzech latach. Po tym czasie wszystko mi przechodziło, przestawałam się interesować. Koncentrowałam się na alkoholu i na lekach. To było ważniejsze niż budowanie relacji, bo przecież relację trzeba budować, a nie tylko czekać na to, co się wydarzy.

Psycholożka Ewa Woydyłło twierdzi, że jesteśmy krajem ćpunów farmaceutycznych. Lekarze tego nie widzą?
Pewien psychiatra przez wiele lat przepisywał mi te same leki nasenne i po pięciu latach przestrzegł: „Tylko się nie uzależnij”. Są tacy psychiatrzy, którzy przepisują benzodiazepiny jak leci. Na ogół są to lekarze starszej daty. Tymczasem od tego można się uzależnić w dwa tygodnie. Dziesięć lat brałam te benzodiazepiny,

Nie do wiary, że lekarze pozwolili pani na to.
Pozwolili. Gdy pierwszy raz wybrałam się do psychiatry, to sobie myślałam: „Mama brała tranxene, to ja też sobie wezmę”. Ale mama widocznie nie zwiększała dawek. Benzodiazepinę dostałam z marszu, choć jest mnóstwo innych, nieuzależniających leków. Ufasz, że jak lekarz to daje, to jest dobre. Jeszcze pamiętam, jak mówił: „Tabletki są po to, żeby pomagać”. To pomyślałam: „Fajnie”. W sumie miałam pięciu psychiatrów – nie wiedzieli o sobie, każdemu mówiłam: „Nie mogę spać, proszę mi coś przepisać”. I przepisywali. Nikt mnie o nic nie pytał.

Aż trudno uwierzyć, żeby nikt z pani bliskich tego nie widział. Mama, macocha…
Mama umarła w 2004. Leki biorę od 2005.

Niektórzy nie chcą widzieć, wypierają.
Ojciec sam był alkoholikiem. Przestał pić w wieku sześćdziesięciu lat. I chciał mi pomóc: „Słuchaj, przyjedziesz do mnie i do Beaty na trzy tygodnie. Nie będziesz piła, a potem ci pomożemy”. Moja matka z kolei, jak wyczuła, że jestem nietrzeźwa, nie odzywała się do mnie tydzień, ja szalałam, żeby ona się zaczęła odzywać, ale dalej robiłam swoje. To nie było im obojętne. Tylko trzeba samemu dojrzeć do takiej decyzji, że już nie piję.

Napisała pani: „Uczę się trzeźwego życia. Nigdy dotąd nie interesowałam się swoim zdrowiem. Bardzo chcę żyć długo i w zdrowiu”.
To były pierwsze myśli, które się pojawiły jako skutek terapii – cud, że żyję i że w ogóle strasznie podoba mi się życie. To cudowne, że mogę sobie wyjść na spacer, na trawę. Że mogę iść do sklepu i coś sobie kupić. Że czytam książki. Cudownie jest!

Zawsze musi być zamknięcie, żeby docenić proste rzeczy na wolności?
Nie wiem. Ja akurat tak miałam. Mój ojciec przestał pić sam z siebie. Inaczej to u niego wyglądało. Moja matka była jego pierwszą żoną, drugą była Ala, trzecią Beata i dopiero Beata mu stworzyła dom – taki z obiadem, kolacją, śniadaniem… Wysprzątane… Dom. I on przestał pić. Wszystko zaczęło być takie… przewidywalne, przyjemne, ułożone. Ojciec przestał się bać i przestał pić. Przestać czuć takie rzeczy, które go zmuszały do picia. Poukładał emocje. Ja potrzebowałam roku w zamknięciu, jemu to samo dał drugi człowiek.

Pani miała przyjaciółkę...
Widziałam, że ma mnie już dość. Nie powiedziała mi wprost: „Już nie przychodź do mnie”, ale już było widać, że z mojej obecności cieszy się tylko jej pies. Ja już po prostu byłam nie do wytrzymania.

Nie do końca straciła pani zdolność autorefleksji, widziała pani takie rzeczy?
Akurat to widziałam, ale myślę, że mnóstwa rzeczy nie widziałam. Choć wolałabym mieć to powiedziane wprost.

Dlaczego?
Bo by mnie to może zmusiło do jakiejś reakcji. Gdyby chociaż jeden z moich partnerów powiedział kiedyś: „Słuchaj, może ty pójdziesz na odwyk, masz problem z piciem”. Nie, żaden. Nie mam do nikogo pretensji, tylko może udałoby mi się wyjść z tego wcześniej.

Dowiedziała się pani, co jest wyzwalaczem w pani przypadku?
Ostatnio były to zdjęcia kufli z piwem zamieszczone na Facebooku, ale nie napiłam się piwa i ta chęć minęła.

W pani przypadku można mówić o zmartwychwstaniu?
Tak. To jest odzyskane życie, jakby życie na nowo. Dobrze, że po pięćdziesiątce, a nie po siedemdziesiątce. Jeszcze nie jestem stara i jeszcze mogę sobie pożyć.

Umysł się zregenerował!
Tak. Jestem w szoku (śmiech)
KONIEC

Warto wytrwać na odwyku, by dokonały się pozytywne zmiany w osobo- wości będące warunkiem trzeźwego życia. Jak mówią terapeuci, sama abstynencja to za mało.



2 komentarze: