Oto rozmowa, jaka ukazała sie 10 kwietnia w Urodzie życia. Rozmawiała Anna Maruszeczko:
Tytuł: Cud, że żyję
Lid : „Jestem
czwartą osobą i pierwszą kobietą, która skończyła roczny odwyk. Na zakończenie
dostaję dyplom i cytat z książki Antoine’a de Saint-Exupery’ego „Twierdza” oprawiony w ramkę – zapisała w
lutym 2017 w swoich notatkach robionych
w ośrodku zamkniętym Katarzyna T. Nowak,
dziennikarka i pisarka uzależniona od leków i alkoholu.
Będziemy
rozmawiać o odwyku czy o „zmartwychwstaniu”?
Możemy i o tym, i o tym.
Od
czego była pani uzależniona?
Jestem uzależniona. I będę
uzależniona do końca życia, o czym nie wiedziałam.
Uzależniona
od alkoholu czy od leków?
Na odwyku dowiedziałam się, że
jestem uzależniona krzyżowo – od alkoholu i od leków. Większość alkoholików
wcześniej czy później uzależnia się od leków.
Dlaczego
tak się dzieje?
Bo większość nie może spać. W
początkach uzależnienia padasz jak kłoda i śpisz, ale potem często się budzisz
albo w ogóle nie możesz zasnąć. Sięgasz po leki na sen albo na uspokojenie.
Odwyki
są różne. Pani poszła na roczny!
To był drugi.
Czyli
wcześniej była jakaś próba?
Tak. Byłam na odwyku prywatnym,
płatnym, W Ściejowicach pod Krakowem, w domu z ogrodem. Były to, co tu dużo
mówić, piękne wakacje. Atmosfera rodzinna, trafiłam na fajną grupę, było nas
raptem jedenaście osób. Codziennie po sześć godzin terapii. Ale w ogóle się nie
udzielałam, w ogóle się nie przykładałam. To trwało siedem tygodni. Chyba było
za wcześnie i nie byłam gotowa, bo ten odwyk nic mi nie dał.
Wróciła
pani stamtąd z przekonaniem, że to było stracone siedem tygodni?
Nie. Plus był taki, że zeszli mi
tam do zera z klonazepamu. To jest silna benzodiazepina. Nigdy więcej po nią
nie sięgnęłam, ale nie minął miesiąc, dwa i sięgnęłam po inne leki.
Potem
poszła pani na odwyk roczny. Do ośrodka zamkniętego. To jest wielka przerwa w
życiorysie.
Straszna. Dwanaście miesięcy
wyłączenia z życia.
I
kto sobie może na to pozwolić?
Byli tam ludzie w różnym wieku, od
dwudziestu do siedemdziesięciu ośmiu lat. Naprawdę zdesperowani, tacy, którzy
chwytają się ostatniej szansy. Duży przekrój społeczny, nawet bezdomni.
Niektórzy byli odwiedzani przez rodziny, inni w ogóle nie. Ze mną było
czterdzieści osiem osób, ale przez ośrodek przewinęło się przez ten rok
chyba dwieście. Bo ludzie nie wytrzymują i się wypisują. Albo łamią abstynencję
na oddziale i są wyrzucani. To jest nagminne.
A
pani mogła sobie pozwolić na roczną przerwę w życiu?
Mogłam. Na zewnątrz nic mi już nie
zostało. Nie byłam związana żadną pracą. Nie mogłam już pisać książek. Udało mi
się wydać jedną i teraz żałuję, bo jak mi się oczy otworzyły, to obnażyła mi
się marna jakość książki pisanej po lekach. Miałam spaczoną wizję
rzeczywistości. Leki w połączeniu z alkoholem są zabójcze dla mózgu. Mój mózg pracował
na zwolnionych obrotach. Cała byłam spowolniona. W Ściejowicach mówili, że pół
godziny z jednego piętra schodzę. Postanowiłam spróbować odwyku. Nie miałam nic
do stracenia.
Co
się stało, że panią oświeciło?
To, że znowu biorę leki, że nie
mogę spać. Zaczęłam brać imovane, który jest łagodniejszy, niż klonazepam, ale
jednak jest benzodiazepiną. Imovane w pewnym momencie zadziałał na mnie na
odwrót, to znaczy pobudzająco, i ja się po prostu przestraszyłam. A po pobycie
w Ściejowicach wiedziałam już, że leki z alkoholem to jest po prostu śmierć.
Chciałam, żeby mi ktoś pomógł.
Czyli
racjonalnie pani myślała.
O dziwo. Zaczęłam racjonalnie
myśleć.
Jak
długo pani piła?
Nie wiem, kiedy się uzależniłam.
Wiem, że pić zaczęłam na studiach. Miałam fajną paczkę, było wesoło. Uczyliśmy
się, piliśmy… niby nic takiego. Ale na trzecim roku wyjechałam do Stanów.
Opiekowałam się chorą staruszką. Mieszkałam w pokoiku z murem za oknem…
W
pokoiku z oknem bez widoku?!
A w spiżarce był alkohol. Tam chyba
już zaczęłam pić na poważnie – piłam sama, co wieczór. Bo nie mogłam spać, bo
smutno, bo gorąco, bez klimatyzacji… Zawsze była jakaś wymówka. I wypijałam ten
alkohol ze spiżarki.
Nie
było momentów oprzytomnienia: „Stop, kobieto. Co ty robisz!”?
Nie. Żaden nałogowiec nie ma „stop”
w głowie. Jakby miał, to by odwyki nie były potrzebne. Nigdy nie miałam „stop”.
Nawet
na początku?
„Stop” w głowie pojawiło
się parę razy, ale później, po jakichś dziesięciu latach picia. Trzy razy
nie piłam przez rok, ale zawsze wracałam. Przedostatni raz podjęłam próbę w
pięćdziesiąte urodziny. Kupiłam sobie jakieś piwo, nie smakowało mi, wyrzuciłam
je i przestałam pić. Ale tuż przed odwykiem kupiłam sobie wódkę z colą. Nawroty
zdarzają się u każdego nałogowca. Na odwyku dowiedziałam się od terapeutów wielu
ważnych rzeczy. Nie tylko tego, że jestem uzależniona do końca życia, ale też,
że jeżeli złamię abstynencję, to od razu znajdę się w chronicznej, a nie w
początkowej, towarzyskiej fazie uzależnienia.
Co
to znaczy?
Nie ma już powrotu do fazy
kontrolowanego picia, że pani wypije dwa piwa i koniec, że raz w tygodniu.
Jeżeli ja złamię abstynencję, znowu znajdę się w fazie chronicznej, w której
byłam przed odwykiem. Na ogół człowiek w nałogu sięga po pomoc w fazie
chronicznej. To już jest faza śmiertelna, to już się kończy źle. Nie ma powrotu
do picia kontrolowanego i tego nas nauczono.
Pani
pamięta jeszcze taki czas, kiedy piła pani w sposób kontrolowany?
Nie. Ja nigdy nie piłam w sposób
kontrolowany. Miałam własne mieszkanie po babci i na studiach koledzy zawsze
przynosili wódkę, bo to była komuna, więc piwa nie było. I myśmy dzień w dzień
pili tę wódkę. To już chyba nie było picie kontrolowane.
Zamierzałam
panią zapytać, dlaczego odwyk był tak długi, ale gdy słyszę, że to jest tak
długa historia picia, to pytanie byłoby retoryczne.
To się długo rozkręcało. Mówiono
nam, że mamy być tylko imieniem, wyzbyć się swoich ról społecznych – matki,
żony, męża, ojca, córki, pracownika, pracodawcy – żeby się usłyszeć,
przestać żyć tym, co na zewnątrz, dokopać się do prawdy o sobie, a to trochę trwa.
Poza tym czasochłonny był też mój bunt – parę miesięcy byłam ciągle na „nie”,
chciałam się wypisywać, ale w końcu uznałam: „Dostałam się tu – Cztery miesiące
czeka się na przyjęcie! – To jeszcze trochę wytrwam”.
Dlaczego
się pani buntowała?
Ja myślałam, że nie jestem już
uzależniona, bo wypiłam tylko jedną setkę wódki z colą.
Leki
nasenne też pani odstawiła?
Musiałam. Dostałam inny,
nieuzależniający lek regulujący sen. Dzięki czemu zaczęłam lepiej spać...
…Więc
po co pobyt w ośrodku zamkniętym.
No właśnie. Ja ciągle sobie to
pytanie zadawałam. „Po co?”. Nie bardzo wiedziałam. Chyba każdy się tam siebie
pytał: „Po co?”. I mnóstwo ludzi rezygnowało. Ciężko wytrzymać ten reżim. Teraz
jest tam jeszcze bardziej restrykcyjnie niż wtedy, gdy ja zaczynałam –
zabierane są laptopy, telefony komórkowe, dopiero po trzech miesiącach można je
mieć przy sobie.
Więc
buntowałam się, ale nawet nie wiedziałam o tym. Pod koniec, kiedy już
akceptowałam terapię, pacjentów, w ogóle czułam się bardzo dobrze, znalazłam swój
zeszyt z początku pobytu, bo oczywiście robiłam notatki cały rok, i nagle
patrzę, a tam z przodu jest napisane: „Luty, 2016. Nienawidzę pacjentów,
terapeutów i pielęgniarek”. Takie miałam podejście. Sama myśl, że to trwa
dwanaście miesięcy, była koszmarna. Jeszcze mój kot w domu tymczasowym... Ale
Przyjaciółka mnie namawiała: „Wytrzymaj. To nie dziesięć lat. To nie więzienie”
. Nie mogłam nigdzie wyjść. Włosy mi rosły, a ja nic nie mogłam zrobić.
To
taki problem z tymi włosami?
Tak, bo zawsze mam krótkie.
Chciałam wyjść do fryzjera, kupić sobie coś. Jechać do Krakowa, do miasta,
przejechać się tramwajem. Ale przez pięć miesięcy nie było przepustek
przyjemnościowych. Tylko do urzędu i do lekarza. Miałam obiecane ITS-y, czyli
Intensywne Treningi Samodzielności, inaczej „godzinne wyjścia samodzielne” – do
sklepu, bo gdzie tam iść. Ale terapeutka mi powiedziała, że je dostanę, jak
zacznę się angażować w terapię. Wreszcie po kilku miesiącach nastąpił przełom
na terapii indywidualnej, nagle poczułam się dobrze.
Koleżanka,
o której pani wspominała, mogła się z panią kontaktować bez limitów?
Tak. Przyjeżdżała w tygodniu po
15:00 a w weekendy od rana. Pocieszała mnie. Macocha też mnie odwiedzała. To mi
naprawdę dużo dało. Długo wydawało mi się, że będę sprytna i jak tylko odzyskam
sprawność umysłu, od razu się wypisuję. Jednak gdy nastąpił przełom na terapii
indywidualnej, zrozumiałam, że jak się angażuję, to po prostu jest efekt.
Terapeutka ciągle tłukła mi do głowy, żebym też więcej brała z terapii grupowej
aż wreszcie zaczęłam się odzywać, mówić na tej rundce o swoich emocjach.
Co
było siłą terapii grupowej?
Interakcja z innymi pacjentami, ale
też z terapeutami. Dociera do ciebie, że nie jesteś sama, możesz to swoje
uzależnienie gdzieś umiejscowić. Bardzo ważne na terapii grupowej jest to, że
gdy na przykład czytam swoją pracę terapeutyczną, od razu są informacje
zwrotne, czyli pacjenci to komentują i można się mnóstwo rzeczy dowiedzieć
na swój temat, porównać to z innymi. Nie wiem, na czym to polega, ale kiedy
zaangażowałam się w terapię, zaczęłam się odzywać i rzeczywiście słuchać,
co inni mają do powiedzenia, to wyraźnie zaczęłam odczuwać pozytywne zmiany.
Chciałam na tę terapię chodzić, cieszyłam się, że jest terapia.
„Terapia
uzależnień jest najbardziej agresywna ze wszystkich terapii, najbardziej
drążąca, ale daje też poczucie bliskości”, przeczytałam w pani książce. To
prawda, że poczucie bliskości zapewniła pani grupa, której wcześniej pani nie
trawiła?
Tak. W pewnym momencie czułam się
jak w rodzinie. Żeby się zwierzać trzeba sobie ufać nawzajem.
To
był jakiś taki skok w rozwoju osobistym?
Tak. To był na pewno skok. Oprócz
notatek do książki „Rok na odwyku” zaczęłam pisać powieść – studium
uzależnienia kobiecego. Jeszcze nie wiedziałam na pewno, czy odzyskałam
sprawność umysłu, miałam obawy, że mogę się przeliczyć jak poprzednim razem i
będę się tego wstydzić. Uspokoiłam się, gdy wydawnictwo się tym zainteresowało.
Teraz myślę, że to moja najlepsza książka.
I proszę, swoją najlepszą książkę napisałam na trzeźwo. „Moją mamę
czarownicę”, „Kobietę w wynajętych pokojach” i „Kasikę Mowkę” pisałam, pijąc
wino z wodą, choć jeszcze nie brałam leków. Uważałam, że wino z wodą otwiera
umysł i łatwiej się pisze. Na odwyku w Ściejowicach mówiłam nawet do współpacjentów:
„Nie będę pić, ale jak będę chciała pisać, to się napiję, zrobię wyjątek, bo
nie da się pisać bez”.
Pani
w zasadzie piła całe swoje dorosłe życie.
Tak. Uświadomiłam sobie, że nie
wiem, kiedy zmieniłam się z dziewczyny w dojrzałą kobietę. Nie przeżyłam żałoby
po rodzicach prawdopodobnie…
Bo
w ważnych momentach swojego życia znieczulała się pani używkami?
Nie mam dzieci, nie mam męża, bo
jakoś byłam skupiona na czymś innym. Wszystko niestety zaczyna docierać do
człowieka, właśnie na trzeźwo, bo pojawiają się emocje, także negatywne.
Tak
się pani bała swoich emocji? Dlaczego je pani tłumiła?
Dobre pytanie. Chodzę na terapię,
by się tego dowiedzieć.
Gdy
zaczyna docierać, co się w życiu przegapiło albo co się straciło, to
podejrzewam, musi być poważny szok poznawczy. Słyszałam, że niektórzy
kapitulują: „W cholerę z tą trudną wiedzą na swój temat”. Ludzie nie chcą
wiedzieć…
Na terapii grupowej, gdy już się
uaktywniłam, nazwałam to „skutkami ubocznymi trzeźwienia”. Jednak pojawia się
dużo przyjemnych rzeczy, bo wreszcie mam normalny umysł, myślę normalnie… Ja
przez dziesięć lat, od czasu zwolnienia z „Twojego Stylu”, nie byłam w stanie
się ubezpieczyć. Pośredniak (Urząd Pracy, który daje ubezpieczenie bezrobotnym)
jest w Krakowie za Hutą, więc zamiast sprawdzić w Internecie, jak tam dojechać,
uznałam, że to za dużo zachodu. Przez dziesięć lat byłam nieubezpieczona, nie
robiłam sobie żadnych badań – ani mammografii, ani USG, ani żadnego badania
krwi. Chodziłam tylko do sklepu i z powrotem.
Najprostsze
rzeczy wydawały się kosmosem?
Nie do ogarnięcia. Teraz dopiero
zaczęłam się badać. Mam ubezpieczenie. Mam pracę, w której sobie dorabiam.
Napiszę czasem do „Gazety Krakowskiej”. Piszę
książki. Ważne, że się zmieniłam i nie potrzebuję żadnego alkoholu do
pisania.
Na
blogu „Ona i odwyk” napisała pani: „Z
terapii wyniosłam wiedzę o tym, że to
nie substancja uzależnia. Przyczyną uzależnienia są: rodzina
dysfunkcyjna, poczucie odrzucenia i stres”. Co pani zrobiła z tą wiedzą?
Mnie powiedziano, że to dysfunkcyjna
rodzina. Ale do dziś nie wiem, nikt mi nie wyjaśnił, na czym ta dysfunkcja
miałaby polegać. Kontynuuję terapię indywidualną i może się dowiem. Natomiast
do końca nie wierzę, że moja rodzina była dysfunkcyjna.
Przed
kim jej pani broni?
Sama się broni. Każda nietypowa
rodzina jest dysfunkcyjna. Nasza była nietypowa, ale czy dysfunkcyjna? Ja i Małgośka (red. Małgośka
Szumowska) miałyśmy różnych ojców, brat Wojtek miał inną matkę. Ja
przysparzałam mnóstwa kłopotów. Gdzieś w '95, gdy pracowałam w „Przekroju”,
zaczęłam brać amfetaminę. Nie uzależniłam się, ale rok brałam. Rodzice namówili
mnie na detoks w szpitalu. I oni mi tam przywieźli telewizor, maszynę do
pisania, codziennie zwozili jakieś jogurty, przemeblowali mi mieszkanie, gdy im
zakomunikowałam, że nałogowiec nie może wracać do tego samego otoczenia –
wszystko, żebym tylko powróciła do żywych. Stali za mną murem, a mogli mnie
przecież z domu wyrzucić. Czy tak zachowuje się dysfunkcyjna rodzina?
Po
co ta amfetamina?
Była modna wśród dziennikarzy. Ktoś
mi dał i ja odkryłam, że piszę pięć artykułów w jedną noc.
Kiedy
pojawiły się skutki uboczne.
Po roku. Jest taka psychoza, która
oczywiście nie jest prawdziwą psychozą, mija od razu, gdy mija działanie
amfetaminy – „robaki pod skórą”. Zaczęłam czytać książki na ten temat i okazuje
się, że uzależnieni od amfetaminy często widzą robaki albo węże. Dziękowałam
Bogu, że się nie uzależniłam, nie miałam objawów odstawienia, udało mi się to
odstawić, tylko byłam skrajnie wychudzona.
Wracając
do przyczyn. Ludzie, którzy mają problem alkoholowy tłumaczą czasem: „Dlaczego
piję? Bo życie na trzeźwo jest nie do wytrzymania”.
Każdy alkoholik tak mówi. W tym
jest dużo prawdy, bo ja teraz, żyjąc w trzeźwości umysłu, jak na przykład jadę pociągiem, to się boję,
że coś złego się stanie, stracę życie w katastrofie PKP, a dawniej nigdy o tym
nie myślałam, tylko po prostu jechałam. Kiedy mówię mojej terapeutce, że mam
takie „boję się”, to ona odpowiada: „Brała pani leki antylękowe, to się pani
nie bała”.
Dlaczego
lepiej się bać?
Lepiej jednak być świadomym i
trzeźwym, bo da się te myśli opanować.
I
czerpać siłę z tego opanowywania?
Właśnie.. Mówi się, że alkoholizm
czy lekomania to jest choroba emocji. Ludzie nie radzą sobie z głównie z
lękiem, niepokojem.
No
właśnie próbują się ratować przed lękiem, pijąc...
Tak, ale to jest coś za coś. Ja się
na przykład boję odbierać wyniki badań lekarskich. I co? Mam się nie badać i
dobrowolnie sprowadzić na siebie ciężkie choroby, a może nawet śmierć? To jest
niestety takie równanie.
Czym
może się skończyć życie w tego rodzaju komforcie nieświadomości?
Śmiercią albo ciężką chorobą
trzustki, wątroby, psychiki… Tam, gdzie byłam, jeden chłopak wyszedł na własne życzenie, a miesiąc później
już nie żył, bo zażył jakąś tabletkę, którą sobie przez Internet sprowadził. Na
odwyku w Ściejowicach, pewien trzydziestoletni radca prawny uparł się, że idzie
do domu, po dwóch dniach miał wrócić, tylko że się upił i rano już się nie
obudził. Także ja wolę być trzeźwa i radzić sobie ze swoimi lękami.
Dlaczego
nie chciała się pani poddać terapii?
Byłam wściekła, że moja terapeutka
jest taka młoda, gówniara. Teraz do
niej chodzę, tak jej zaufałam. A wtedy szłam na tę terapię jak na ścięcie. „No
to będziemy siedzieć w ciszy, bo ja nie mam nic do powiedzenia”, długo tak
twierdziłam. Trzymała mnie złość: „Puści mnie pani na przepustkę?”, a ona:
„Nie, bo pani coś w tej złości porozwala”.
Pamięta
pani moment przełomowy?
Tak. Uwolniłam coś. Powiedziałam
wreszcie, że mam problem z tym, że moja babcia mnie wychowała a ja nie
potrafiłam tej miłości oddać, byłam dla niej zła. Terapeutka poprowadziła to w
takim kierunku, że zrozumiałam, że to nie jest do końca moja wina i zaczęłam
się lepiej czuć. To się wydarzyło trzydziestu lat temu!
Trzymało
panią to poczucie winy?
Nie myślałam o tym, bo jestem
uzależniona. Pisząc „Kasikę”, coś czułam, pomyślałam, że temat babci wziął się
z poczucia winy, ale mi to przeszło, bo brałam leki. Leki tłumią wszystko.
Nagle, gdy zaczęłam trzeźwieć, różne rzeczy zaczęły wypływać.
Co
pani zrobiła z tym poczuciem winy?
Terapia mi pomogła. Nie mam już
poczucia winy. Naprawiłam dwie relacje, a z jednej – dla mnie niekomfortowej –
zrezygnowałam. Każdy trzeźwiejący alkoholik, czy lekoman, czy narkoman, ma
problem z trzeźwymi emocjami. Tutaj może pomóc terapia. Po prostu bez terapii
się nie da. Terapia uzależnień trwa dwa lata. U mnie nadal trwa. Tylko żeby
znowu się od terapii nie uzależnić.
Właśnie!
Pisałam na blogu, że trzeźwiejący
nałogowiec wpada w uzależnienie od sportu, od pracy, od seksu, od komputera. Ja
mam na pewno słabość do cukru. (śmiech) Przytyłam osiem kilo! Teraz mam basen,
detoks, ksylitol i takie różne pomysły.
Dzięki
terapii wchodziła pani w zupełnie nowe dla siebie stany. Jakie jeszcze zrobiła
pani odkrycia?
Obawiałam się kary za to
uzależnienie. Wymyśliłam sobie, że to się odbije na przykład na moim zdrowiu.
„Ale czy zawsze musi być kara?”, pytała moja terapeutka. Wbiłam sobie do głowy,
że muszą być jakieś straszne konsekwencje.
I?
I nic. Jestem zdrowa. Na odwyku
były rozmowy o patologii. Byłam wtedy trochę zła, bo podchodzono do nas pod
linijkę, że każdy uzależniony musi mieć jakieś patologie w życiorysie.
Tłumaczyłam, że ja akurat nie miałam. Całe życie byłam na rauszu, przez pół
dnia piłam wino z wodą – żeby się nie upić, tylko „falować” cały dzień. Na
studiach czy w Gazecie Krakowskiej były jeszcze jakieś ekscesy, ale później
piłam sobie spokojnie w domu. Ja się po prostu po latach już nie upijałam, to
było ciągłe „falowanie”, ciągły rausz. Nie kradłam, nie prostytuowałam się, nie
musiałam, i byłam bardzo zła, że mi nie wierzą na tej terapii grupowej.
A
mówi się, że osoby z chorobą alkoholową fałszują rzeczywistość.
Tak. Działa mechanizm iluzji i
zaprzeczenia. Ale ja sobie nie przypominam, żebym jakoś strasznie oszukiwała.
Gdy byłam w związku, to na przykład mój partner Paweł wychodził do pracy rano i
ja wypijałam jedną butelkę wina z wodą – to się długo pije, bo jest
rozcieńczone, spokojnie sobie człowiek sączy – wracał o czwartej i wtedy koło
szóstej mówiłam: „Wiesz co, Paweł, otworzę wino”, że niby pierwsze. On:
„Dobrze, dobrze”. I znowu piłam, na
co on w ogóle nie zwracał uwagi.
Czyli
można na to nie zwrócić uwagi?
Można. Mam taką teorię, że
alkoholizm kobiet to jest picie między praniem a gotowaniem. Dopóki jest
jedzenie na stole, wyprane, posprzątane, to można nie zwrócić uwagi, można tego
nie zauważyć. Musi być bardzo silna więź między mężczyzną a kobietą, żeby
mężczyzna zauważył, że żona się zmienia, że coś jest nie tak. Moi partnerzy też
niestety się nie zorientowali, bo zawsze był w domu porządek.
Czy
przez uzależnienie jest pani sama?
Nie wiem. Bardzo możliwe, że
bardziej zależało mi na piciu niż na relacji. Każdy związek kończył się po
trzech latach. Po tym czasie wszystko mi przechodziło, przestawałam się
interesować. Koncentrowałam się na alkoholu i na lekach. To było
ważniejsze niż budowanie relacji, bo przecież relację trzeba budować, a nie
tylko czekać na to, co się wydarzy.
Psycholożka Ewa Woydyłło twierdzi,
że jesteśmy krajem ćpunów farmaceutycznych. Lekarze tego nie widzą?
Pewien psychiatra przez wiele lat
przepisywał mi te same leki nasenne i po pięciu latach przestrzegł: „Tylko się nie
uzależnij”. Są tacy psychiatrzy, którzy przepisują benzodiazepiny jak leci. Na
ogół są to lekarze starszej daty. Tymczasem od tego można się uzależnić w dwa
tygodnie. Dziesięć lat brałam te benzodiazepiny,
Nie
do wiary, że lekarze pozwolili pani na to.
Pozwolili. Gdy pierwszy raz
wybrałam się do psychiatry, to sobie myślałam: „Mama brała tranxene, to ja też
sobie wezmę”. Ale mama widocznie nie zwiększała dawek. Benzodiazepinę dostałam
z marszu, choć jest mnóstwo innych, nieuzależniających leków. Ufasz, że jak
lekarz to daje, to jest dobre. Jeszcze pamiętam, jak mówił: „Tabletki są po to,
żeby pomagać”. To pomyślałam: „Fajnie”. W sumie miałam pięciu psychiatrów – nie
wiedzieli o sobie, każdemu mówiłam: „Nie mogę spać, proszę mi coś przepisać”. I
przepisywali. Nikt mnie o nic nie pytał.
Aż
trudno uwierzyć, żeby nikt z pani bliskich tego nie widział. Mama, macocha…
Mama umarła w 2004. Leki biorę od
2005.
Niektórzy
nie chcą widzieć, wypierają.
Ojciec sam był alkoholikiem.
Przestał pić w wieku sześćdziesięciu lat. I chciał mi pomóc: „Słuchaj,
przyjedziesz do mnie i do Beaty na trzy tygodnie. Nie będziesz piła, a potem ci
pomożemy”. Moja matka z kolei, jak wyczuła, że jestem nietrzeźwa, nie odzywała
się do mnie tydzień, ja szalałam, żeby ona się zaczęła odzywać, ale dalej
robiłam swoje. To nie było im obojętne. Tylko trzeba samemu dojrzeć do takiej
decyzji, że już nie piję.
Napisała
pani: „Uczę się trzeźwego życia. Nigdy dotąd nie interesowałam się swoim
zdrowiem. Bardzo chcę żyć długo i w zdrowiu”.
To były pierwsze myśli, które się
pojawiły jako skutek terapii – cud, że żyję i że w ogóle strasznie podoba mi
się życie. To cudowne, że mogę sobie wyjść na spacer, na trawę. Że mogę iść do
sklepu i coś sobie kupić. Że czytam książki. Cudownie jest!
Zawsze
musi być zamknięcie, żeby docenić proste rzeczy na wolności?
Nie wiem. Ja akurat tak miałam. Mój
ojciec przestał pić sam z siebie. Inaczej to u niego wyglądało. Moja matka była
jego pierwszą żoną, drugą była Ala, trzecią Beata i dopiero Beata mu stworzyła
dom – taki z obiadem, kolacją, śniadaniem… Wysprzątane… Dom. I on przestał pić.
Wszystko zaczęło być takie… przewidywalne, przyjemne, ułożone. Ojciec przestał
się bać i przestał pić. Przestać czuć takie rzeczy, które go zmuszały do picia.
Poukładał emocje. Ja potrzebowałam roku w zamknięciu, jemu to samo dał drugi
człowiek.
Pani
miała przyjaciółkę...
Widziałam, że ma mnie już dość. Nie
powiedziała mi wprost: „Już nie przychodź do mnie”, ale już było widać, że z
mojej obecności cieszy się tylko jej pies. Ja już po prostu byłam nie do
wytrzymania.
Nie
do końca straciła pani zdolność autorefleksji, widziała pani takie rzeczy?
Akurat to widziałam, ale myślę, że
mnóstwa rzeczy nie widziałam. Choć wolałabym mieć to powiedziane wprost.
Dlaczego?
Bo by mnie to może zmusiło do
jakiejś reakcji. Gdyby chociaż jeden z moich partnerów powiedział kiedyś:
„Słuchaj, może ty pójdziesz na odwyk, masz problem z piciem”. Nie, żaden. Nie
mam do nikogo pretensji, tylko może udałoby mi się wyjść z tego wcześniej.
Dowiedziała się pani, co jest
wyzwalaczem w pani przypadku?
Ostatnio były to zdjęcia kufli z
piwem zamieszczone na Facebooku, ale nie napiłam się piwa i ta chęć minęła.
W
pani przypadku można mówić o zmartwychwstaniu?
Tak. To jest odzyskane życie, jakby
życie na nowo. Dobrze, że po pięćdziesiątce, a nie po siedemdziesiątce. Jeszcze
nie jestem stara i jeszcze mogę sobie pożyć.
Umysł się zregenerował!
Tak. Jestem w szoku (śmiech)
KONIEC
Warto wytrwać na odwyku, by dokonały się pozytywne zmiany w osobo-
wości będące warunkiem trzeźwego życia. Jak mówią terapeuci, sama
abstynencja to za mało.
Brak komentarzy: